poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Piątek

Piątek, poza sobotą, dla ludzi pracujących jest ulubionym dniem tygodnia. Szczególnie po pracy, ale już od rana człowiekowi jakoś bardziej chce się żyć, iść do tej roboty. Człowiek ma w głowie cudowną wizję, że już, już za parę godzin, zacznie się dla niego weekend. Rodzina Czerskich jest jedną z wielu, która zaczęła tak piątek. W piątek, o godzinie 6 rano, życie na ich posesji przy ulicy Kwiatowej, zaczęło tętnić na nowo. Ojciec wyszedł, jak zwykł to robić codziennie, na podwórze. Rozejrzał się po swoim pięknym ogrodzie, rozciągnął się i nabrał duży haust powietrza. – To będzie dobry dzień – powiedział sam do siebie. Udał się następnie do łazienki, odbębnił rytuał higieniczny i spojrzał w lustro. – Jak na moje 50 lat, to jestem chłop jak złoto. A włosy! Ciągle też jak należy, zero siwizny. Kruczoczarne jak miał pradziadek, dziadek i ojciec! pod wpływem odbicia wydał sąd nad sobą. Napełniony dobrym samopoczuciem, dziarskim krokiem, wpadł do kuchni i zapakował śniadanie do torby. Na odchodne wrócił do sypialni. W wielkim łóżku, zawinięta w śnieżnobiałą pościel spała jego żona. A spała tak pięknie, jak śpią tylko królewny z bajek. Nie chciał jej budzić. – Niech słońce pośpi sobie jeszcze z godzinkę. – pomyślał o niej czule. Schylił się tylko lekko i pocałował delikatnie w policzek. Nieopodal, w kącie pokoju mieścił się największy skarb rodziny Czerskich – malutkie łóżeczko, a w nim malutka dziewczynka. Ledwie co przyszła na świat. Mimo to na jej główce zdążyły już pojawić się śmieszne, rude włoski. Wszyscy sobie z tego żartowali – taka pierwsza w rodzinie – mówili. Pierwsza, czy nie pierwsza, ale na pewno piękna. Poza nią rodzice mieli jeszcze czwórkę chłopców. Ci, byli już podrośnięci, w wieku szkolnym. Dziadkowie na ich widok kłócili się, czy bardziej podobne do mamy, czy do taty. Kolor włosów przemawiał za ojcem (choć Pani Czerska również miała dość ciemne włosy), ale uśmiech za matką. Zresztą, czy to takie ważne do którego z rodziców dzieci są podobne? W każdym razie była to familia liczna i katolicka. Głowa rodziny zarabiała na tyle dobrze, że żona nie musiała pracować. Było ich stać na ładny domek, dzieciaki, a nawet wspólne wakacje nad morzem. Wróćmy jednak do tego co działo się w piątek. Ojciec ucałował żonę, potem córeczkę. Chłopacy byli już na tyle duzi, że tego typu pieszczot unikali. – Chłopaki wstawajcie. Umyć się, śniadanie leży na stole i marsz, marsz do szkoły. No już, już! – przez próg do ich pokoju obudził synów. Teraz mogę spokojnie iść do pracy. – cieszył się, że z każdą chwilą jest bliżej początku weekendu. – To będzie dobry dzień – dodał.

Robota szła mu wyjątkowo sprawnie i szybko. Szef był osobą wymagająca, choć sprawiedliwą. Gdy widział zaangażowanie i efekty potrafił to docenić i wynagrodzić. – Dziś, Czerski, masz już koniec pracy. Jest piątek, idź do domu, odpocznij. Żona się ucieszy. Tylko żebyś w poniedziałek też tak dobrze mi tu pracował. – boss pogroził na koniec, ale widać było w tym sympatię. Czerski ucieszył się bardzo, podziękował i ruszył do domu. Całą drogę wesoło nucił coś pod nosem i kombinował, gdzie by tu zabrać rodzinkę na piknik. Około 12:00 był już w domu, 3 godziny przed normalnym końcem roboty. - Synowie szkołę kończą o 14:00, może by tak sobie małe co nieco? Piątek to jest dobry dzień. – zbereźne myśli zaprzątały mu głowę.

Po cichu, po wielkiemu cichu, otworzył drzwi frontowe. Zdjął buty i idąc na palcach począł szukać kobiety swojego życia. W kuchni cisza, w salonie cisza – może mnie skubana gdzieś tam wyhaczyła, pomyślała o tym co ja i już leży w sypialni, czekając na mnie. – snuł wyobrażenie jakie mu odpowiadało. Poprawił grzebieniem włosy, podciągnął spodnie i ruszył ku miłości.

Podobnie jak z samego rana, na wielkim łóżku leżała żona. Taka jak ją Pan Bóg stworzył – cała naga. Zmienił się tylko jeden szczególik. Mianowicie, obok niej leżał równie nagi mężczyzna. Zaskoczenie odebrało im wszystkim mowę. – Co ty tu robisz? – zapytała w końcu kobieta.
- Ty się mnie pytasz co ja tu robie? Kim jest ten facet obok Ciebie? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Yyyyy, to jest... – trzęsąc się cała próbowała coś z siebie wykrztusić.
- Powiedz – przerwał jej – temu panu, żeby stąd natychmiast wyszedł. Albo nie, ja mu powiem. – z całkowitym spokojem, ale tonem przekreślającym szansę negocjacji rzekł: - Wypierdalaj stąd.
Facet, tak jak leżał, wybiegł z pokoju. Sekundę później trzasnęły drzwi frontowe. – To teraz sobie porozmawiamy szmato. Ja ciężko pracuję, a ty się zabawiasz w najlepsze, tak? – całkowity spokój zaczynał mu mijać, ton pozostał ten sam.
- To nie jest tak. – próbowała się bronić.
- Ja Ci powiem, kurwo, jak to jest. - spoliczkował żonę, w lewy policzek – To jest tak, że się puszczasz szmato. – spoliczkował drugi raz, tym razem w prawy.
Kobieta już niczego nie chciała mówić. Zabarykadowała się pościelą i zaczęła płakać.
- Teraz kurwa mi tu płakać będziesz, a przed chwilą dupy dawałaś tamtemu. – zionął ogniem z coraz większym gniewem. Kobieta dalej nic, tylko płacz. – Słyszysz jak do Ciebie mówię? Ona jest moja, czy też z kimś innym się puściłaś? – wskazał palcem na łóżeczko z rudą dziewczynką w kącie. Niemowlę zaczęło głośno ryczeć, jakby czując, że jest przedmiotem rozmowy.
- Jak śmiesz, to jest twoja córka! – pierwszy i ostatni raz uniosła głos.
- A ty jesteś moją żoną i jak ty śmiesz, pytam się?! Burdel mi tu w domu robić! – znów uderzył kobietę swojego życia w policzek, a potem kopnął z buta.
Kobieta padła na ziemię. Szloch dziecka, łzy żony – to wszystko potęgowało furię mężczyzny, który stracił już panowanie nad sobą. – Ja Cię kochałem, kurwa, słyszysz? Kochałem, kurwa! – wył i kopał dalej.
- Ona jest twoja, tylko, że… tylko, że… - ostatnimi siłami próbowała coś wykrztusić.
- Tylko, że co? – kopał i krzyczał, kopał i krzyczał.
- Tylko, że Ci… Ci pozostali czterej… oni nie są. – cudem, szepcąc wydusiła z siebie, a chwilę potem umarła.

To był zły piątek dla rodziny Czerskich. Z szóstki ludzi, żyjących rano przy ulicy Kwiatowej przeżył tylko Pan Czerski i jego córka. On sam został skazany za zabójstwo czterech chłopców i jednej kobiety. Podobno, gdy policja znalazła go w domu krzyczał na przemian wniebogłosy: – Ja was kocham! – i – Ja was zabiję!. Dziś odsiaduje dożywotni wyrok w jednym z zakładów karnych. Kompletnie zwariował, co piątek chce się wieszać. Włosy jego córki pociemniały, nie jest już ruda. Kolor oczu ma po ojcu. Bez wątpienia to jego córka, ale ona go nie zna i nigdy nie pozna. Ostatni raz widzieli się w ten felerny piątek.

sobota, 11 lipca 2009

Zaufanie

Czy ufa Pan/Pani, że Prezydent chce dobra Polski? – tak brzmiało pytanie sondażu, który ostatnio przeczytałem. 23% respondentów odpowiedziało twierdząco, reszta wręcz przeciwnie. Nie skłamię, że wyniki mnie zaskoczyły, bo nie zaskoczyły. Ale na pewno zasmuciły ponieważ oznaczają jedno: drogi narodzie, my sobie nie ufamy.

Gdyby mi zadano to pytanie, byłbym w mniejszości. Odpowiedziałbym: tak, ufam Prezydentowi. I dodałbym jeszcze, że poza nim ufam jego bratu, i Premierowi też i jeszcze wielu, wielu innym ufam. Ufam dodatkowo, że nasi piłkarze chcą wygrywać mecze, podobnie zresztą jak koszykarze, siatkarze itd.. Taką ufność mam do świata generalnie. Tak święcie wierzę, że ludzie chcą dla nas naprawdę dobrze. Bo czemu by nie? Dlaczego miałbym sądzić, że oni chcą źle dla Polski?

Takie myślenie byłoby przecież z gruntu nielogiczne jako, że wszyscy, którzy są przy władzy, czy przy piłce są naszymi rodakami. Każdy chce dla siebie jak najlepiej. Jestem Polakiem – chce dla Polski jak najlepiej. W skrócie, jakiego by polityka od nas nie wziąć za przykład, to będzie on chciał dla Polski dobrze, a nie źle, bo samemu będzie chciał żyć w fajnym kraju. Szalenie prosty układ, oparty na sprawach pierwotnych, w które nie miejsce teraz wnikać. Ta teza oczywiście ma wyjątki, ale która nie ma?

Tak więc ufam tym wszystkim osobom, tylko, że co z tego? Ano nic z tego, bo im kompetencji nie starcza. Zaufanie to podstawa – racja -, ale ten fundament trzeba zagospodarować wiedzą, umiejętnościami i innymi cechami, których obecność zdaje się nam szybko nie grozić. Póki co radziłbym te fundamenty umacniać zaufaniem mimo tego, że konstrukcja na nich marna. Bo żal będzie, gdy wreszcie zbudujemy coś sensowego, a fundamenty okażą się nic nie warte i wszystko runie.

środa, 8 lipca 2009

Agent Arthur

Początek opowiadania, które może dokończę, a może nie. Jak Bóg da. - wersja edytowana, stale poprawiana (10.07.09).

Arthur Lumet to niepozorny facet około czterdziestki. Na co dzień jeździ limitowaną serią Porsche model Carrera GT z 2006 roku w kolorze burgundzkiego wina, czym identyfikuje się z kulturą europejską. Ubiera się raczej na sportowo, z dala od wszelkiej niepotrzebnej ekstrawagancji. Koszulki polo Lacoste, Tommy Hilfiger, ewentualnie Ralph Lauren. Jak na mężczyznę w swoim wieku, poza piękną łysiną, prezentuje się całkiem nieźle, co jest bez wątpienia zasługą sportów, które uprawia. Mieszka przy ulicy Rockcliff Driver w Los Angeles, stanie Kalifornia. Wybrał to miejsce, bo nigdzie indziej nie znalazł ogródka z tak pięknym widokiem na zbocze góry Lee, gdzie znajduje się legendarny już znak z napisem Hollywood. Ten sam, który miliony ludzi na całym świecie podziwiają w telewizji lub na pocztówkach. Z tym, że Arthur ma to na co dzień, w swoim ogródku. Zresztą tak samo jak kort tenisowy i dwa baseny. Pierwszy dla siebie, drugi dla gości. Kort tenisowy jest tylko jeden, ale przysparza już dość problemów. Czasami, podczas gry piłka dziwnym trafem przelatuje nad ogrodzeniem i wpada do posiadłości Ala Paciono. Al to wymarzony sąsiad, bardzo sympatyczny. Napotkane w swoim ogórku piłeczki tenisowe pakuje do pojemnika po butach. Gdy pudełko się zapełnia odwiedza Arthura i oddaje mu co jego. Były już plany żeby ten kort zlikwidować i przerobić na coś innego, np. boisko do gry w hokeja ziemnego. Ostatecznie te pomysły nigdy nie przechodzą, bo w hokeja mało kto potrafi grać, a tenis to jednak tenis.

Arthur nie zna się na sztuce (choć udaje, że jest inaczej), ale zna się na pieniądzach. W tym nie ma nic niezwykłego, połowa ludzkości zna się na pieniądzach. On jednak dodatkowo zna się na zarabianiu pieniędzy, a to niekoniecznie jest już tak popularną cechą. Dzięki temu zatrudnił się jako agent. Nie można określić jego specyfikacji i w tym tkwi tajemnica sukcesu. Reprezentuje aktorów, reżyserów, scenografów, pisarzy i wielu innych zdolnych. Łączy ich w tzw. pakiety. Dla przykładu, gdy dzwoni jakiś producent i chce wynająć aktora to Lumet odpowiada mu: „Dobrze, ale razem z tym reżyserem i tym kompozytorem”. Taki układ zapewnia ludziom dla których pracuje wysoki poziom artystyczny proponowanych umów, a mu odpowiednio wysokie wynagrodzenie. Młodzi chętnie garną się do agencji Arthura, z nadzieją na możliwości współpracy z najlepszymi, którzy wywindują ich wątpliwe talenty na szczyty sławy. On jednak takich spraw nie załatwia już osobiście. Wynajął do tego ludzi, którzy weryfikują jak w banku ich zdolności kredytowe. Większość nie stwarza nadziei na zysk i tych eliminuje się od razu mówiąc wprost: „Przykro mi, ale nie”. Ci, zdarza się, że w przyszłości robią kariery. Pozostała część latami czeka na telefon. To oczekiwanie zazwyczaj niweczy wszelkie szanse. Bo petent do czasu ostatecznej decyzji niczego nie robi, wierząc, że sukces nadejść może tylko z Arthurem. Arthur zaś nakazał swoim ludziom, by oddzwaniali tylko do tych, którzy ten sukces już osiągnęli.

Lumet w środowisku ma ksywkę Shark, czyli po polsku rekin. Wzięło się to z tego, że Shark w negocjacjach jest śmiertelnie ostry, podobnie jak te pływające stworzenia. Jeden z jego kontrahentów – mógł to być Dustin Hoffman, ale głowy nie dam sobie teraz uciąć – opowiadał w prasie na czym dokładnie polegają twarde negocjacje Arthura. Schemat zawsze jest mniej więcej ten sam: jakaś instytucja – przykładowo teatr lub wydawnictwo – wisi kupę martwych, zielonych prezydentów gwieździe, wysyłając listy przeprosinowe i tłumacząc się, że tymczasowo są „out of money”. Pracodawca informuje o tym Rekina, a ten chwilę później telefonuje do dłużników z informacją, że jeśli pieniądze nie pojawią się do wieczora na koncie to faktycznie będą „out”, ale „out of biznes”. Ta twarda polityka zawsze skutkuje, poniekąd pewnie dlatego, że Arthur w interesach jest mało zabawnym gościem i nigdy nie żartuje. Na tym i na nie oddzwanianiu zbudował swój prestiż. Niedostępność do bram jego królestwa uczyniła z niego postać pożądaną i szanowaną przez wszystkich. Najlepszym posunięciem z jego strony była odmowa współpracy Harrisonowi Fordowi u szczytu sławy. Gdy wieść ta rozeszła się po całym zachodnim wybrzeżu Arthur nie mógł odpędzić się od telefonów z ofertami współpracy. Każda próżna gwiazda od Kalifornii po Nowy Jork marzyła, by Arthur dla niej pracował. Dowodząc oczywiście w pośredni sposób wyższość danego celebryta nad Hanem Solo. Jakiś czas temu Rekin w wywiadzie telewizyjnym zażartował sobie wspominając zamierzchłe czasy, że był to przypadek. Podobno, gdy Harry złożył mu ofertę pracy był akurat mocno chory i musiał odmówić, czego bardzo żałował do wyjścia ze szpitala. O chorobie mało istotnego wtedy agenta nikt nie pamiętał. O tym, że odmówił gigantowi kina słyszeli wszyscy. Gdy opuścił klinikę okazało się, że zyskał przez to popularność i renomę o jakiej nigdy dotąd nie śnił. „Jest jakaś prawda w tym, że talent to za mało i trzeba mieć dużo szczęścia, by cokolwiek osiągnąć. Moim szczęściem była wtedy choroba. Taka ironia losu” – skonkludował podczas wywiadu.

Dziś jest słoneczny, lipcowy dzień. Arthur załatwia interesy przyjmując gości w swojej posiadłości. Załatwia interesy to znaczy gra w tenisa. Jego rywalem jest nowy składnik pakietu – Marlon Dean. Dean jest aktorem, laureatem zeszłorocznej Nagrody Akademii Filmowej, czyli po naszemu Oscara. Po tym sukcesie CV Deana upoważniało go do bezpośredniego kontaktu z Arthurem. Jakiś czas temu obaj panowie podpisali kontrakt i są szczęśliwi. Lumet ma taki zwyczaj, że każdy kolejny jego pracodawca jest znamienitszy od poprzedniego. Fakt ten oznacza, że Marlon jest teraz jego oczkiem w głowie i grają sobie w tenisa. Z kolei poprzednie oczko w głowie Arthura zmuszone było dołączyć do grupy tzw. wyczekiwaczy. Wyczekiwacze to ludzie, których reprezentuje Arthur, ale raczej rzadko jak często z nimi rozmawia i jeszcze rzadziej coś dla nich sam z siebie robi. Mimo braku uwagi wyczekiwacze nie rezygnują z Sharpa. Jest on w końcu najlepszym agentem w kraju, poza tym pozostali w tej branży przejęli metody pracy największego. Prawdę mówiąc, powoli nie wiadomo, czy agenci pracują ciągle dla artystów, czy może już odwrotnie.

Mecz jest zacięty i na razie wygrywa Marlon, co strasznie irytuje Arthura, który nie zwykł przegrywać na swoim terenie. Przyjacielu, mam dla Ciebie ofertę – Arthur, po części by zebrać siły, a po części by obgadać biznes, przerwał grę sapiąc i zaczął rozmowę.
- Wiedziałem, że coś dla mnie znajdziesz – ucieszył się Dean.
- Dzwonił do mnie człowiek z Warner Bros. Planują nakręcić remake Casablanki. To ma być coś wielkiego – coraz bardziej się ekscytował -, gwiazdorska obsada. No i Ty bracie jako Rick Blaine. Główna rola jak się nie patrzy.
- Powiem Ci, że mnie zaskoczyłeś. Kto gra Ilse Lund?
- Tego jeszcze właśnie nie wiadomo. Ale zastrzegłem na starcie, że Twoje słowo tutaj jest kluczowe – mówił to już spokojnie, ale z dumą. - Dali Ci wybór, albo Scarlett Johansson, co jest sprytnym posunięciem marketingowym z racji jej ostatniego sukcesu, sam przyznaj – Marlon z aprobatą pokiwał głową - , albo Natalie Portman.
- No nie wiem. Scenariusz ten sam co dawniej?
- Nie, nie. Scenariusza jeszcze nie ma, ale będzie. Oferuję Cię w pakiecie. Ty grasz, a mój drugi człowiek napisze skrypt, trochę uwspółcześnimy historię. Muszę go tylko jeszcze znaleźć, ale to już bułka z masłem.
- Mówisz, że tylko Johnsson, albo Portman wchodzą w grę? - grymasił.
- Nie narzekaj. Siedzę w tym biznesie od dawna i wiem, że takie okazje trzeba łapać. Ludzie kochają powroty starych filmów po latach. Drugi Oscar byłby bardzo prawdopodobny, bo ja Ciebie widzę w tej roli stary. A ja mam oko wyćwiczone. Kate Winslet też się wahała przed rolą w Lektorze. I ja jej powiedziałem tak samo jak tobie teraz: to będzie Oscar dla Ciebie jak nic. I co? Teraz trzyma tego Oscara w łazience, nad sedesem.
- To może z Johansson, co? – zaproponował nieśmiało.
- Świetnie. Też myślałem, że ona będzie lepsza. Ale wiesz, chciałem Ci dać wolną rękę, w końcu to Ty jesteś bossem – zaśmiał się lekko najpierw Arthur, a potem Marlon. Skoro mówisz Johansson - masz Johannson. Jeszcze dziś to załatwię. A teraz patrz – i zaserwował mocno zdobywając punkt.
Pojedynek toczył się dalej, przy czym gra zdawała się być coraz bardziej zacięta. Arthur pouczył rywala, że piłek jest mało i trzeba uważać, by nie wylądowały za ogrodzeniem. – Al z rodziną wyjechał wczoraj na wakacje i niemiałby kto nam tych piłek teraz oddać - dodał. Szczęśliwe udawało im się unikać mocno chybionych zagrań i działka Ala Pacino nie wzbogaciła o kolejne sportowe elementy wystroju. Wynik szybko doszedł do remisu. Zawodnicy szli punkt za punkt. Co jakiś czas robiąc krótką pauzę zapobiegającą odwodnieniu organizmu.
- Panie Arthurze – przerwała sprzątaczka podchodząc w stronę kortu -, telefon do Pana.
- Oh, tylko nie teraz. – zirytował się Lumet, tym bardziej, że wyszedł w końcu na prowadzenie. – Kto dzwoni?
- Przedstawia się jako Janusz Kosiński.
- Powiedz, że mam ważne spotkanie biznesowe i oddzwonię. – powtórzył starą, sprawdzoną regułkę.
- Panie Arthurze, on mówi, że to ważne.
- Jeszcze raz, jak on się nazywa? – dopytał wyraźnie zmęczony całym tym telefonem.
- K-o-s-i-n-s-k-i Janusz – przeliterowała trudne, obcojęzyczne nazwisko pobłażanie traktując imię.
- O nie, nie. Tym bardziej powiedz, że oddzwonię.
- Rozumiem, dobrze Panie Arthurze.

Wrócili do gry. Ostatecznie obyło się bez niespodzianek co do zwycięzcy. Piekielne, kalifornijskie słońce zdawało się skupiać cała swą moc na posiadłości przy Rockcliff Driver. Panowie odsunęli się nieco w cień siadając na wygodnej, ogrodowej kanapie.
- Co to za Ukrainiec do Ciebie dzwonił? - zapytał nowy ulubienic Arthura.
- Polak, nie Ukrainiec.
- Szkoda, – z żalem ciągnął - myślałem, że Ukrainiec. Moja prababka była stamtąd.
- Może i on coś z Ukrainą ma wspólnego. – ironicznie się zaśmiał.
- Kto to jest? Jeśli to nie jakaś tajemnica.
- Taki tam pisarz, dramaturg. Kiedyś załatwiłem mu wystawienie jego sztuki z Christopherem Walkenem w roli głównej. The New York Times napisał potem, że to spektakl roku i nowy Lot nad kukułczym gniazdem. Był sukces, nie ma co.
- No, no. Skoro jest tak dobry, to czemu nie odbierasz jak dzwoni?
- Bo są lepsi – puścił porozumiewawczo oko do rozmówcy. - Prawdę mówiąc teatr nie idzie już tak jak dawniej, coraz mniej opłaca się to robić. Amerykanie wolą chodzić do kina.
Gospodarz domu przerwał słowotok, wyciągnął z kieszeni papierosy i poczęstował gościa. Oboje zapalili, poczym Arthur wrócił do tematu, wspominając o prestiżowej nagrodzie The National Book Awards, którą Janusz zdobył kilka lat temu.
- No proszę, skurczybyk z tego Polaczka. Co on teraz robi?
- Pisze nadal, - mówienie przerywał solidnym zaciąganiem papierosa - jakieś sztuki, książki po polsku. Wszystko świetne, ale trudno sprzedać.
- A scenariusze? – dociekał Marlon.
- Scenariusze też jakieś. Nawet sprzedaliśmy kiedyś taki jeden. Do ABC, trochę tacy Biedni ludzie Dostojewskiego, a trochę nie. Wirówka nonsensu to się nazywało.
- Niemożliwe, on to napisał? To mój ulubiony serial! – a mówiąc te słowa na twarzy pojawił się uśmiech znany z plakatów - To może on napisze?
- Ale co ma napisać? – Lumet wyglądał na kogoś, kto całkowicie nie jest w temacie.
- Casablance. Mówiłeś, że szukasz scenarzysty. Może by tak go wziąć do tego?
- Coś ty się uczepił tego Kosińskiego?
- James z Wirówki to był koleś jak Bogart. – nie krył podziwu – Genialne miał te teksty, dialogi. Ten kto pisał scenariusz wiedział co i jak. Jeśli ta Casablanca ma się udać to on musi to napisać. Pogadaj z nim, to mój warunek.
- Przyjacielu, spokojnie. – Arthur popijając wodę gasił zbędne emocje. - Zobaczę co się da zrobić, może faktycznie nie jest to takie głupie. W końcu czas z nim pogadać, tymi ciągłymi telefonami już mnie męczy.

Koniec części pierwszej


poniedziałek, 6 lipca 2009

Najdroższa restauracja w mieście

Siedzieli w najdroższej restauracji w mieście. Wykwintny wystrój, eleganckie towarzystwo, jazzowa muzyka w tle. On – na oko lat 30, ona – na oko lat 20. Siedzieli od co najmniej 5 minut, zajmując stolik oddalony lekko od reszty, pozostając w romantycznym półmroku.
- Gdzie dziś jesteś?
Uśmiechnął się lekko i odpowiedział: - Znów w delegacji. Jak Ci się podoba?
- Ładnie, elegancko. Muszę Cię pochwalić, tym razem faktycznie się postarałeś.
- Cieszę się, to ile za dzisiaj? Tak jak zwykle? – zapytał dyskretnie.
- Nie, od teraz 500zł za noc, aha, i bez udziwnień.
- 500zł? Zwariowałaś? – krzyknął, ale szybko wrócił do szeptu, by nikt nie usłyszał - Ostatnio były cztery stówy, a siedzieliśmy w podrzędnym pubie.
- Tak, wiem. Ale ogólnoświatowy kryzys, ceny idą w górę – z pewnością siebie i wyższością w głosie odpowiedziała, wodząc przy tym wzorkiem gdzieś po sali.
- Nie, nie, nie. Mogłaś mnie prędzej uprzedzić. Dzieci mają niedługo urodziny, muszę im kupić jakiś prezent. Poza tym żona, rocznica ślubu w tym miesiącu. – patrząc prosto w oczy prosił błagalnie - Znaj ty Boga.
Kobieta schyliła się ku mężczyźnie. Spojrzała prosto w oczy.
- Żona na pewno ucieszyłaby się z albumu ze zdjęciami. Z tak pięknej okazji mogę jej podesłać pewne fotografie. Myślę, że to zrobiło by na niej wrażenie.
- Grozisz mi?
- Ależ skąd. Po prostu skoro masz rocznicę, tak Ci zależy na prezencie, chciałbym pomóc. W końcu jesteś mi tak bliski.
- Jak śmiesz! Zresztą nieważne, - zaświtał mu w głowie pomysł - jestem pewien, że twoich rodziców zaciekawi, jak naprawdę zarabia ich najzdolniejsza córka na studia i mieszkanie. Tak jej się dobrze powodzi.
- Grozisz mi?
- Ja? Nigdy w życiu, ale żyjemy już razem jakiś czas, a ja ciągle ich nie poznałem.
- Od mojej rodziny wara! – krzyknęła, ale głos trąbki ze sceny zagłuszył jej wrzask.

Piątkowy wieczór sprzyjał odwiedzinom restauracji przez co powoli brakowało stolików i goście zmuszeni byli zajmować coraz to gorsze miejsca. Para młodych ludzi przerwała ciszę najbliższego stolika z wolnym miejscem pytaniem, czy mogą pożyczyć krzesło. – Nie – odburknął krótko mężczyzna i oddał się dalej posiłkowi.

- Dobra, mogą być te cztery stówy, ale obiecaj, że nigdy już nie wspomnisz o moich rodzicach. Słyszysz? Nigdy.
- No nie wiem, mówiłem Ci już, że dzieci mają urodziny, rocznica ślubu. To wszystko kosztuje. 350 miałbym na dziś najwyżej.
- Jesteś cham i bydlak! – szepnęła ledwo słyszalnie, a po jej twarzy spłynęła łza.
- No już dobrze, dobrze. Ty to wszystko zaczęłaś, a teraz robisz sceny. Nie trzeba było mnie szantażować. Może być tak jak zwykle, ale ty płacisz za swój posiłek tutaj. Pasuje?
- Myślisz, że co? Że ja bym Ci naprawdę życie zrujnowała? Że ja bym doniosła na Ciebie, żebyś ty potem musiał dzieci osierocić? To, że z tobą sypiam to nie znaczy, że ja nie mam serca. Bo mam, tylko tych pieniędzy potrzebuje. Rozumiesz? Dla rodziny.
- Nie rozklejaj mi się tutaj. Pasuje, czy nie?

W międzyczasie zwolniło się miejsce obok nich, ale szybko zajęło je starsze małżeństwo. Bez wątpienia po 70 roku życia, choć nadal w całkiem niezłej formie.

- Pamiętasz, Kochanie, jak w młodości byliśmy w sobie zakochani?
- Nadal przecież jesteśmy, ale oczywiście, że pamiętam Skarbie.
- Spójrz na nich. – wskazała żona mężowi na stolik obok – Tacy byliśmy, gdy się pierwszy raz spotkaliśmy. W podobnej restauracji poprosiłeś mnie o rękę. Może on ją też teraz właśnie prosi?
- Nie prosi Skarbie, nie prosi. Teraz ludzie żyją inaczej – z żalem w głosie podsumował mąż.
- Miłość bez względu na czasy jest zawsze taka sama Kochanie. Wyglądają na zakochanych, jakbym widziała nas z dawnych lat. – znów wskazała na nich – Widzisz jak patrzą sobie w oczy? Też tak na Ciebie patrzałam, gdy mi się oświadczałaś. I też płakałam ze szczęścia.

Kobieta z sąsiedniego stolika z trudem ukrywała łzy, spoglądając tępo na tryumfalny wyraz twarzy mężczyzny. Nie zostało nic z jej pewności siebie, a bijące jeszcze przed chwilą piękno z jej niebieskich oczu nagle przygasło, zostawiając tylko smutek.

- Słyszysz mnie? Pasuje Ci, czy nie? – popędzał kobietę
- Pasuje, ale masz obiecać, że nigdy więcej ani słowa o moich rodzicach. Nigdy.
- No dobra, już dobra. To teraz chodźmy stąd.
- Masz obiecać! – przez zagryzione wargi upomniała się o swoje
- Jak chcesz, obiecuję. A teraz wstawaj.
Wstał, podał najpierw jej rzeczy, potem ubrał swoje i spokojnie wyszli z restauracji.

- Zgodziła się Kochanie. Mówiłam Ci, że on ją prosił o rękę – ewidentnie radośnie oznajmiła mężowi.
- Kto Cię tam wie Skarbie, może i miałaś racje. Miłość to jednak jest miłość.
- Miłość, oczywiście, że miłość. A teraz poszli się kochać, mówię Ci – zachichotała.

czwartek, 2 lipca 2009

Cudze chwalimy, swego nie znamy

Panuje niesłuszne przekonanie, jakoby polski przemysł muzyczny był wyjałowiony z talentów. Owszem, muzykę kochamy, ale raczej tą zagraniczną, by nie powiedzieć wprost – zachodnią. Rozkochujemy się w anglojęzycznych gwiazdach, przypisując im wręcz boski status. A nasi rodowici artyści? Wpływowi dziennikarze drwią z rodzimego przemysłu fonograficznego. Że niby u nas to zaścianek, wioska i trzeci świat. Mniej wpływowi dworują nieco bardziej subtelnie, ale nadal znacząco, sugerując brak polotu i oryginalności.

Takie przedstawienie rzeczywistości jest nie tylko krzywdzące, ale nie bójmy się tego słowa – niesprawiedliwe. Jak długo mamy jeszcze brnąć w to kłamstwo? Ilu genialnych muzyków skażemy jeszcze na banicje z powodu polskości? Ile karier jeszcze przekreślimy? Boję się odpowiedzi na te pytania. Najwyższy czas, choć to niepopularne i wbrew tzw. środowisku, skończyć z samobiczowaniem. Weźmy na warsztat trzy najpopularniejsze polskie zespoły i zweryfikujmy, czy są one powodem do wstydu – jak twierdzą znawcy branży, czy może raczej do dumy.

Po pierwsze zespół Feel. Kapela z poważnym dorobkiem w postaci dwóch płyt. Już przy pierwszym przesłuchaniu jakiejkolwiek piosenki zespołu, nie sposób nie docenić kunsztu wokalnego. Oryginalna barwa połączona z niebanalnymi liniami melodycznymi przywołuje na myśl zespół Pearl Jam. Ale już po chwili wyjaśnia się, że nie jest to bezmyślne nawiązanie, do twórczości tego amerykańskiego zespołu, a raczej twórcze rozwinięcie. Którego zresztą chłopcy z Seattle prawdopodobnie nigdy nie doświadczą. Gitarowe brzmienie, mocny rock’n’rollowy zaśpiew oraz mądry, momentami poetycki tekst, z którym identyfikować mogą się całe pokolenia Polaków to niezaprzeczalne atuty. Mimo zaledwie 4 lat działalności dziecko Piotra Kupichy zaskakuje dojrzałością muzyczną. Łącząc te wszystkie zalety nasuwa się prosty wniosek, że mamy do czynienia z ewenementem na skale światową.

Po drugie Dorota Rabczewska, pseudonim Doda. Nie jest to kolejna pusta, głupia gwiazdeczka muzyki pop jakich pełno dookoła. Doda jest artystką, która onieśmiela nie tylko pięknem, ale również inteligencją i oczytaniem. Jej wzorem z dzieciństwa była Madonna. Po latach ciężkiej pracy zdaje się, że uczeń przerósł mistrza. Rozliczać tą piosenkarkę należy nie tyle z płyt co z koncertów. To scena jest miejscem rozbłysku jej talentu. To tam porywa tłumy, pociąga urokiem i przygniata osobowością. W przeciwieństwie do Madonny, show Dody nie jest pustym spektaklem bazującym na najniższych instynktach i tanich prowokacjach. Pani Rabczewska kieruje swoją twórczość do osób o większym poczuciu estetyki. Oferuje im każdorazowo głęboko umoralniającą opowieść o miłości, której każdy z nas przecież pragnie. Jest w tym wszystkich jakaś magia i poczucie obcowania z nieprzeciętnością, nie doświadczalną nigdzie indziej. Konia z rzędem temu, kto znajdzie artystę tego kalibru w kraju za wielką wodą.

Po trzecie i ostatnie, zespół Boys. Mimo wielu wyróżnień na festiwalach stale pogardzany przez krytyków. Tym większy szacunek należy się Chłopcom za to, że mimo nieustannej nagonki nagrywają nieprzerwanie od lat świetne albumy. Korzystanie z dobrodziejstw instrumentów klawiszowych stawia ich w jednym szeregu z zespołem Deep Purple. To porównanie daje dowód ich umiejętności muzycznych, ale nie odzwierciedla do końca gatunku muzycznego, który uprawiają. Jeśli chcielibyśmy doszukiwać się jakichkolwiek podobieństw do zespołów zagranicznych, to wypadałoby raczej pomyśleć o klasykach pokroju Take That lub 5ive. Boys to boysband mający wielu konkurentów w Polsce, ale poza granicami naszego kraju jawi się obecnie jako jedyny w swoim rodzaju.

Bezinteresowna, wrodzona polska zawiść jest prawdopodobną przyczyną pogardzania tymi muzykami przez krytyków. By nie zanudzać napomknąłem szerzej jedynie o trzech najważniejszych zespołach ostatnich lat. Należy jednak pamiętać, że za nimi stoi grupa równie uzdolnionych - m.in. Beata Kozidrak, Gosia Andrzejewicz -, która napotyka podobnie silny opór ze strony niekompetentnych żurnalistów. Z umiłowania do prawdy czułem się w obowiązku stanąć dziś w obronie niedocenionych. Gloria victis, jak to pisała koleżanka Orzeszkowa. Cudze chwalimy, swego nie znamy.

Nowy telefon

Siedzę z kumplami jeszcze z czasów gimnazjum w pubie. Dziś wszyscy to studenci. Gadamy o piłce, dziewczynach i filmach, czyli rozmowa jak się należy. Kelnerka podaje kolejne piwa, lokal powoli pustoszeje, a za oknem świeci czernią. Znajomy sprawdza nagle godzinę w swoim telefonie. Właściwie to nie wiem, czy można to coś nazywać jeszcze telefonem, czy może już raczej czymś na wzór małej bazy multimedialnej. Pytam: Masz nowy telefon? Co to za cudo? On z pełną powagi miną odpowiada: Jaki tam nowy, 2 miesiące już ma. Ale wiesz, tamten co miałem przedtem, to musiałem już zmieć, stary był. Sam rozumiesz. Z ciekawości brnę dalej pytając: Jak stary? Z pół roku – dostaję szybką i z jego ust oczywistą odpowiedź. By nie wyjść na ignoranta potwierdzam tylko: No tak, teraz rozumiem i sprawdzam czy nie mam swojego telefonu na stoliku. Niezmiennie tego samego od gimnazjum.

Drugiego dnia rano wyrywa mnie ze snu budzik telefonu. Niekoniecznie chętnie, ale w końcu wstaję. Odbywam codzienny rytuał: łazienka, kuchnia, Onet.pl. Onet donosi o kolejnych katastrofach na świecie, czyli źle, oraz o tym, że w kraju po staremu, czyli że jeszcze gorzej. Oba te newsy oddziela reklama nowej zdobyczy telefonii, która wygląda znajomo. Dzień po sztormie z kolegami chwilę zabiera mi skojarzenie faktów, ale w końcu to się udaje Rozpoznaje na bannerze wczorajszy telefon znajomego. Klikam.

… Najnowsze udoskonalania technologiczne sprawią, że Twoje życie będzie dużo łatwiejsze. Zmiany wprowadzone przez naszych inżynierów likwidują wszystkie niedogodności znane z poprzednich modeli… - Tak zachęcająco brzmią słowa producenta. Link odsyła mnie na kolejną stronę, gdzie czytam, że: Światło dzienne ujrzał niedawno nowy model telefonu Nokia. Całe szczęście, że na premierę tego cacka nie musieliśmy czekać zbyt długo. Starszy model, wypuszczony na rynek pół roku temu, zdążył się już w tym czasie mocno zestarzeć. Co w świecie technologii oznacza – stał się nieużyteczny, a w świecie towarzyskim stał się passe. Fiński koncert przyszedł jednak z pomocą na czas. Dzięki temu możemy już wszyscy korzystać z niezbędnych ulepszeń. Większa o 1GB karta pamięci, aparat z dodatkowym megapikselem oraz szybszy czas reakcji wyświetlacza, oczywiście dotykowego. To tylko ułamek atrakcji, które czekają na nowych użytkowników.

Po lekturze jestem w szoku do jakiego stopnia posunęła się technologia. Reklama zadziała, bo wzbudziła we mnie żądzę posiadania. W końcu takie możliwości, taki ładny wygląd, takie pozytywne opinie. Czemu by nie? Sprawdzam więc sklepy internetowe, co nie trwa długo. Orientacyjna cena wynosi tyle, co wartość auta, którym jeżdżę. Czuję się jak stary piernik będący sto lat za murzynami, co gorsze biedny piernik.

I tak trwałbym pewnie w poczuciu beznadziei i ubóstwa, gdyby nie moja komórka. W tej ciężkiej dla mnie chwili dzwoni znajomy. Fakt ten, poza możliwością miłej rozmowy, przypomina, że nowego cud telefonu nie potrzebuję, wszak już jeden mam. Stary, tani, ale działający. Robi mi się od razu lepiej i tak optymistycznie mija dalej dzień. Aż wieczorem, pierwszy raz od jakiegoś czasu, nie narzekam ojcu, by kupił wreszcie nowe auto. Bo znam zasadę. Nieważne, że stare. Ważne, że sprawne, niezawodne i przy okazji tanie w utrzymaniu. A że passe? Co mnie to obchodzi.

wtorek, 30 czerwca 2009

Mitomania

W psychologii występuje takie pojęcie jak mitomania. Mówiąc ogólnie, jest to skłonność do fantazjowania, która w końcowej fazie przybiera miano choroby. Jak każda dolegliwości tak i ta ma wiele odmian. Jedna z nich polega na tym, że osoby dotknięte mitomanią wyrzekają się własnej osobowości na rzecz cudzej. Efektem czego możliwe jest zatracenie racjonalnej oceny rzeczywistości oraz samo ubezwłasnowolnienie. Brzmi groźnie.

Lekarzem nie jestem, ale tym razem specjalisty nie trzeba, by stwierdzić, że ta przypadłość dopada coraz mocniej polską - za przeproszeniem – władzę. Nie choroba wściekłych krów, świńska grypa, czy inne tego typu okropności, a właśnie mitomania zdaje się nam wszystkim zagrażać teraz najbardziej.

Wirus tego ustrojstwa wdarł się w najważniejsze organy państwowe. Prezydent i Premier - u nich nie od dziś widoczne są złowrogie objawy. Pozornie można by stwierdzić, że nic złego się nie dzieje. Polityków nie lubimy - niech sobie chorują, niech mają za swoje. Tutaj, bez wątpienia szczere emocje, powinny uznać jednak wyższość powiedzeń ludowych. Ryba psuje się od głowy, uczy życie codzienne. A to brzmi już groźnie, bo zapowiada, że jeśli tej głowy nie wymienimy na tzw. lepszy model lub chociażby nie wyleczymy, to niedługo wszyscy zwariujemy.

Skoro sprawa tak poważna to czas najwyższy skończyć z ogólnikami i rozpocząć poważną diagnozę. Przyjrzyjmy się głowie z bliska. Przed tym jedno wyjaśnienie. Od dawna toczy się spór Prezydenta z Premierem, o to który z nich jest faktycznie pierwszym (czyt. ważniejszym). Nie chciałbym w tym konflikcie brać udziału. Toteż w mej analizie, pierwszy zawdzięcza swe miejsce jedynie Konstytucji RP. Wszelkie ewentualne skargi i zażalenia co do tego proszę kierować pod tamten adres. W ramach pocieszenia, pokrzywdzonego odsyłam do Pisma Świętego – jest tam taki fragmencik o pierwszych i ostatnich – może pomóc. Ale dość już o tym, czas na rzeczowe podejście do sprawy.

Prezydent. Zagrzały wielbiciel Marszałka Józefa Piłsudskiego. Przyłapywany na wielokrotnym cytowaniu i odwoływaniu się do właściciela Kasztanki. Warto tutaj zaznaczyć, że Prezydent prawdopodobnie stał się szczęśliwym współwłaścicielem atrapy tej klaczy. Jest nią znany wszystkim Polakom kot. Złośnicy dopowiadają, że to imitacja na miarę możliwości Prezydenta. Osobiście uważam, że twierdzą tak cynicy i zazdrośnicy – a od nich chciałbym trzymać się zdecydowanie jak najdalej. Mówmy o faktach. Pojawiają się publicznie coraz częstsze porównania Prezydenta z Piłsudskim. Konstytucyjnie Pierwszy z lekkim uśmiechem, acz oficjalnie, odcina się od wszelkich tego typu sugestii. Czuję się On jeszcze niegodnym?, czy po prostu kokietuje naród, łechcąc przy tym swoje ego? Odpowiedź na to pytanie pozostaje tajemnicą. Ewentualny rozwój mitomani może jednak wszystko zdradzić.

Premier. Sytuacja nieco bardziej skomplikowana. Brak jednoznacznego wzorca, którego osobowość chciałby w całości przejąć. Mamy tu raczej do czynienia z pragnieniem przyswojenia wybranych cech, od co najmniej dwóch celebrytów. Po pierwsze Pele – brazylijski napastnik. Szybkość i drybling jest tym, co cechowało tego piłkarza przed laty. Premier, z racji umiłowania do tej samej pozycji na boisku, zdaje się mocno pracować nad tym, by jak najszybciej dorównać wzorcowi. Koszt opuszczonych obrad sejmowych nie gra tu roli, co dowodzi jedynie ogromnej determinacji. Po drugie Bil Clinton. Mr. President USA posiadał z kolei niespotykaną umiejętność palenia bez zaciągania. Wyjawione fakty z życia Premiera upoważniają do stwierdzenia, że próbował On nieraz powtórzyć wyczyn starszego kolegi zza wielkiej wody. Tutaj jednak efekty, jak przyznaje sam Prezes Rady Ministrów, były gorsze, by nie powiedzieć marne. Ale bez obaw – jest jeszcze czas na naukę.

Podejmując się diagnozy łącznej należy zestawić oba te przypadki. Jeśli przyjąć, że mózg ryby na wzór mózgu człowieka ma dwie półkule, to robi się nieciekawie. Oznaczałoby to wszak, że półkula Prezydenta nijak nie jest kompatybilna z półkulą Premiera. Wniosek ten nie pozostawia złudzeń – mózg Polski nie pracuje właściwie. Bo trudno skomponować w logiczną całość Marszałka Piłsudskiego, napastnika Pele i prezydenta Clintona. Zgranie mogłoby nastąpić dopiero wówczas, gdy Premier zacząłby, owszem mitomanić, ale w stronę np. Kasztanki. Ewentualnie pomóc mogłaby też zmiana idola Prezydenta z Piłsudskiego na Ronaldo. Są to jednak marzenia ściętej głowy, a my głowę nadal mamy. Spójrzmy rybie w oczy i przymnijmy do wiadomości: Jest źle, a może być gorzej. Czas podjąć szybko środki zapobiegające i coś wymyślić.

Jam nie godzien udzielać rad przedstawicielom tak zacnych urzędów, ale liczę, że tragizm sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy, usprawiedliwi mą zuchwałość. Otóż Panie Prezydencie, Panie Premierze, wiem, że mój pomysł będzie wymagać od was wręcz niemożliwych poświęceń. W naszych realiach wręcz nadludzkich. Mimo to ośmielam się go przestawić. Oto on: Może by tak dla odmiany przestać mitomanić w samotności i zamiast tego zacząć (choćby tylko na próbę) współpracować razem? Wiem, że brzmi to nieco szalenie, ale może w tym szaleństwie jest metoda? Tonący brzytwy się chwyta.